4 lut 2016

Kraje bałtyckie padną trzeciego dnia wojny

Gdyby wojska rosyjskie dokonały inwazji na kraje bałtyckie jutro, opór wojsk NATO w tych krajach zostanie pokonany maksymalnie 3 dnia. Do takiego wniosku doszli analitycy z RAND Corporation którzy z udziałem amerykańskich specjalistów wojskowych i urzędników prowadzili symulacje konfliktu w 2014 i 2015 roku. Wniosek był jednoznaczny: NATO nie mogło skutecznie obronić najsłabszych państw członkowskich sojuszu dysponując tak ograniczonymi siłami jakie tam posiadało.

W serii gier wojennych która odbyła się latem 2014 roku i wiosną 2015 roku, RAND Corp. modelowała formę oraz prawdopodobny rezultat wtargnięcia wojsk rosyjskich do państw bałtyckich w bliskiej perspektywie.

W kilku grach z udziałem szerokiego kręgu ekspertów stwierdzono że dotarcie do przedmieść stolicy Estonii lub Łotwy, wojskom rosyjskim zajmie maksymalnie 60 godzin.

Eksperci szacowali że Rosja może zebrać 22 bataliony z Zachodniego Okręgu Wojskowego który graniczy z krajami bałtyckimi. Siły te są bardziej niż wystarczające, żeby pokonać każdą obronę armii państw bałtyckich. Taka szybka porażka pozostawi NATO z ograniczoną liczbą wariantów odpowiedzi i wszystkie one będą złe: krwawa kontrofensywa tająca w sobie ryzyko eskalacji ze strony Rosji; wywierać presję poprzez groźbę użycia broni jądrowej żeby zapobiec porażce, jak miało to miejsce podczas zimnej wojny; lub uznać, przynajmniej tymczasowo, klęskę, z nieokreślonymi ale przewidywalnymi katastrofalnymi skutkami tak dla sojuszu jak i dla mieszkańców krajów bałtyckich.

Aby zapobiec porażce, NATO musiałoby posiadać w tym rejonie co najmniej 7 brygad, w tym 3 pancerne, odpowiednio wspieranych przez lotnictwo i artylerię.
Tymczasem siły NATO w krajach bałtyckich to 12 batalionów (= 4 brygady), jednak 7 z nich jest wyjątkowo lekko uzbrojonych, brak im taktycznej mobilności, i są słabo wyposażone do walki z opancerzonym przeciwnikiem. Ponadto sojusz nie posiadał w regionie ami jednego czołgu. Utrzymanie dodatkowych sił kosztowałoby ok. 2,7 mld dolarów rocznie.

Tymczasem wszystkie jednostki rosyjskie mają pododdziały zmotoryzowane, zmechanizowane lub pancerne. Nawet ich osiem batalionów desantowych jest wyposażonych w lekkie pojazdy opancerzone w przeciwieństwie do amerykańskich odpowiedników. Po drugie, Rosja posiada przewagę w taktycznym i operacyjnym wsparciu ogniowym. W rosyjskim ugrupowaniu bojowym znajduje się 10 dywizjonów ciężkiej artylerii (3 wyposażone w artylerię lufową i 7 w kilka wyrzutni rakiet).

Obecnie ta sytuacja zaczyna się poprawiać, Litwa kupiła pewną liczbę transporterów opancerzonych i dział w Niemczech, USA rozmieszczają swoje ciężkie wyposażenie dla 3 batalionów, włącznie z czołgami. Litwa podjęła też decyzję o sformowaniu w najbliższych latach nowej brygady, jednak te działania wydają się żenująco nieproporcjonalne do potrzeb.

Analiza ta, w szczególności ukazując ile naprawdę warte są siły lekkie, jest pouczająca dla naszych nieszczęsnych polityków w rodzaju Romualda Szeremietiewa, który robiąc w mediach za dyżurnego specjalistę od wojska, próbuje promować model armii partyzanckiej, lekko wyposażonej, mającej rzekomo odstraszyć przeciwnika samym swoim istnieniem. W rzeczywistości działania pana Szeremietiewa idą po myśli rosyjskiej strategii rozkładu przeciwnika (czytaj Polski) od wewnątrz, gdyż tego rodzaju ochotnicze grupy bardzo łatwo stałyby się niesterowalne dla MON i mogłyby stać się zbrojnym ramieniem ugrupowań separatystycznych lub narzędziem  wojny domowej.